|
|
Podnieść kurtynę nieba
Rozmowa z Arturem Kocięckim, aktorem Teatru im.
Osterwy w Lublinie, autorem książki „Przebudzenia”.
Łukasz Marcińczak: Z
czytelnikami swojej książki po raz pierwszy spotka się pan w Bibliotece im. Hieronima Łopacińskiego...
Artur Kocięcki: To będzie premiera monodramu. Usiądę i będę
mówił – celowo ograniczę swoje możliwości ekspresji. Zależy mi na
tym, żeby pozostawać unieruchomionym w pewnej formie, symbolizującej
doświadczenie, którego ta książka stara się być zapisem. Przed
pięciu laty miałem poważny wypadek samochodowy, po którym na miesiąc
zapadłem w śpiączkę. I znalazłem się w innym
świecie...
Innym, to znaczy jakim?
Dla kogoś patrzącego na mnie, gdy leżałem bez przytomności pod
respiratorem, pozostawałem tylko uśpionym i nieruchomym człowiekiem.
Natomiast ja byłem całkowicie przekonany, że biorą czynny udział w
bardzo konkretnych sytuacjach. We śnie mamy niekiedy poczucie
przeżywania czegoś realnego, ale sen jest płytki, niekonkretny,
odnosimy wrażenie, że to rzeczywiście się jakoś dzieje, ale zarazem
w zwyczajnym śnie czujemy, że możemy go przerwać. W moim odczuciu
przeżycia, których doznałem podczas śpiączki, nie miały niczego
wspólnego z takim snem. I z całą pewnością nie było to pozostawanie
bez świadomości, przeciwnie, to było bardzo realne, emocjonalne,
wyraziste życie. Do tego stopnia rzeczywiste, że dałoby się na tej
podstawie zakwestionować to, które było do tej pory, jako doczesne.
Mógłbym powiedzieć, że to doznawane w śpiączce było wręcz
prawdziwsze.
Książka jest w pewnym sensie reportażem z podróży w głąb siebie?
To jest surowy zapis tego, co widziałem, pozostając w śpiączce.
Starałem się być bardzo wierny temu, co zapamiętałem. I postawić
tezę, że – może na skutek energii mózgu, może siły wyobraźni, nie
wiem – to życie, które nazywamy realnym czy doczesnym, to nie
wszystko. Mam podstawy, żeby zaprzeczyć jedyności i wyjątkowości
rzeczywistości codziennie doświadczanej. Myślę, że mam prawo myśleć
o życiu w ten sposób, że jest kilka wymiarów, w których się człowiek
może znajdować lub które może odbierać.
Wierzy pan, że słowami z tego świata da się opisać inny świat? Opis
książkowy jest bardzo fantasmagoryczny...
Język tej książki jest właściwie symboliczny. Starając się to
doświadczenie opisać, doszedłem do wniosku, że każda próba jego
nazwania będzie już rodzajem kłamstwa. Mówienie o jednostkowych przeżyciach czy zapisywanie wrażeń jest niemożliwe
ze względu na pewną niedoskonałość języka, to zawsze jest tylko
zbliżanie się. Bo dysponujemy terminami oscylującymi jedynie wokół
percepcji naszej codziennej rzeczywistości. Natomiast wizja, która z
człowieka niejako wychodzi, nie daje się moim zdaniem
zobiektywizować. Dlatego jest tak trudna w samej poetyce czy fabule
do przedstawienia.
Jeżeli słowa nie są w stanie unieść, a tym samym wiernie przekazać
doświadczenia jednostkowego, to jeszcze pozostaje to wszystko czym
dysponuje aktor, umiejętnością nawiązania kontaktu z drugim
człowiekiem, pokazanie czegoś samym sobą...
Odbywały się w latach 60. takie performance w Livings Theatre,
gdzie aktor stojąc dwie godziny na proscenium przed widzem tworzył
bardzo dynamiczny i ekspresyjny spektakl nic nie mówiąc. Jedynie
patrząc i oczekując od widza pewnego współuczestnictwa, tak jak widz
oczekuje od aktora swego rodzaju kreacji. To było spiętrzenie
psychologiczne dwóch światów, dwóch podmiotów. To jest trudne, bo
bezruch aktora, jeśli nie jest wypełniony jakąś myślą, duchem,
osobowością, jest czymś pustym. Nic tam wtedy nie intryguje. Trudno
mi powiedzieć, czy przekaz, jaki chcę stworzyć, albo kontakt z
czytelnikiem, który chcę nawiązać, dla obu stron będzie równie
ważny. W książce skupiłem się na pewnej formie znaków, impresji,
które są w stanie tematu śladowo dotknąć. Może zresztą stąd właśnie
wzięła się sztuka, która polega na sygnałach, o których nie umiemy
mówić, a które tylko odczuwamy w jakiś sposób. Samo to dążenie jest
jednak istotnym elementem dzielenia się sobą z drugim człowiekiem.
Opisuje pan w książce sytuacje przeżywane podczas śpiączki i one,
okazuje się, korespondowały z tym, co się z panem fizycznie działo –
w tamtym świecie też pan był w szpitalu, też miał wypadek, czyli
jawa ze snem jakoś się przenikały...
Niezwykle traumatycznym przeżyciem było dla mnie wybudzenie ze
śpiączki. Wszystkie informację o tym, gdzie jestem i co się ze mną
stało, odbierałem jako rodzaj mistyfikacji. Czułem, jakby starano
się wmówić mi rzeczy, o których wiedziałem, że są nieprawdziwe.
Tłumaczenia, że miałem wypadek samochodowy, były bzdurą. Miałem
wypadek, ale w helikopterze i mogłem nawet pokazać na to dowód, bo w szafce sali
szpitalnej był mój telefon komórkowy, gdzie miałem zrobione zdjęcia.
Dopiero po pewnym czasie zacząłem się przekonywać do tego świata,
ponieważ okazało się, że to nie jest ta sala szpitalna, której
wyobrażenie miałem we śnie. Potem przekonałem się, że mój telefon
komórkowy nie ma funkcji aparatu fotograficznego. Prawda i fikcja
były w jakiś niezwykły sposób wymieszane. O tych wyobrażeniach
piszę w książce – na przykład o wizji, że jacyś robotnicy poszerzają
moje mieszkanie. A ja podczas wypadku doznałem zmiażdżenia klatki
piersiowej i przez cały czas, kiedy pozostawałem w szpitalu, toczyła
się walka o jeden ocalały pęcherzyk powietrza. Ja się dusiłem, a te
bardzo realne obrazy powiększania mojego mieszkania były jakby
metaforami tego, co się ze mną fizycznie działo. Czyli świadomość
cały czas istniała, tyle, że wypełniona halucynacjami. I co również
zaskakujące - siła sugestii przełożyła się na fizyczność widzenia.
Coś, co sobie wybudowałem w głowie, widziałem nie tylko będąc
w śpiączce, ale również po wybudzeniu mnie przez lekarzy. Dlatego
dla mnie przebudzenie nie było przebudzeniem do rzeczywistości,
tylko do snu. Mnie się wydawało, że wchodzę właśnie w sen, ludzie
byli dla mnie zupełnie nierealni.
Jest podczas lektury wrażenie ciągłego szamotania się między jednym
a drugim światem – opisuje pan tamten świat jako pełen bardzo
realnych i pociągających złudzeń, które odczuwał pan jednak jako
niebezpieczne. Czy to jest tak, że pan przeżył dlatego – tylko
dlatego – że oparł się pokusom, które były jedynie w pańskiej
świadomości?
Będąc w tym śnie czy pół-śnie niezwykle wyraziście odczuwałem
dylemat, jak się zachować. Wszystko, co się tam działo, to było
jakby mamienie mnie albo wręcz namawianie, żebym poszedł za jakimś
głosem. Ale jednocześnie instynkt mi podpowiadał, że to jest droga
do śmierci. Opisałem taką wizję w rozdziale „Cyrk straceńców”. Stany
euforii, które przeżywałem momentami w tym swoim niebycie, łatwo
mogły się przełożyć na zgodę na to, żeby pójść dalej w poznawaniu
tamtego świata. Jestem przekonany, że gdybym wtedy uległ, to nie
miałbym możliwości mówić tego w tej chwili. Wydaje mi się, że ja
instynktownie cały czas walczyłem o powrót do życia. Świadomość
została widocznie przechowana i instynkt mi podpowiadał, że nie
powinienem odpowiadać na głos, który mnie wołał, bo to jest droga do
unicestwienia. Ale to jest tylko dywagowanie, tajemnica pozostała.
Jednak wtedy cały czas byłem blisko takich stanów czy myśli, aby
zejść głębiej, odczuć inny wymiar istnienia. Nazwałem to „podnieść
kurtynę nieba”. Zajrzeć, co jest tam dalej.
Nie zajrzał pan – myśli pan, że śmierć właśnie tak wygląda?
Medycyna mówi, że człowiek zaintubowany, czyli podtrzymywany przy
życiu przy pomocy śpiączki farmakologicznej za sprawą środków
znieczulających przeżywa stany uniesienia i ekstazy. Ale to nakłada
się na indywidualną wrażliwość człowieka, na jego wyobrażenia i dopiero wszystko to razem składa się na jakąś wizję, którą być
może każdy przeżywa inaczej. Lekarze twierdzą, że odejście człowieka zaintubowanego nie jest bolesne, jest to tylko przeniesienie się...,
pytanie gdzie? Ja też w pewnym momencie chciałem się przenieść
i dlatego wybudzenie i znalezienie się w tej rzeczywistości było dla
mnie na początku dużym rozczarowaniem. Bo tam było momentami tak
pięknie, a czułem, że miało być jeszcze piękniej...
Ale pan świadomie wrócił...
Instynkt samozachowawczy jest ogromną siłą, nawet w czasie tego
letargu i uniesienia kołatała się myśl – pójść tam, dać się
pochłonąć? Cały czas coś mi jakby mówiło: tutaj jest dobrze, ale tam
dalej może być inaczej... To jest temat odwieczny w literaturze -
Dostojewski, Calderon czy Szekspir pisali o przenikaniu jawy w sen i
na odwrót. Ale to jest zawsze ucieczka w pewną poezję, z
przekonaniem, że nie da się absolutnie niczego objaśnić. Mam
przekonanie, że chociaż znalazłem się w takim punkcie granicznym
między życiem i
śmiercią, tego, co jest dalej nie można nie tylko nazwać, ale nawet
sobie wyobrazić.
Wspominał pan, że Tomasz Jastrun zazdrościł panu świadomości
znalezienia się na tej granicy – to doświadczenie pozostawia jakiś
trwały ślad, patrzy pan na świat trochę inaczej?
Ważne jest, żeby nie zapominać o tym napisie na cmentarzu - memento
mori . Nie dlatego, żeby się bać tego przejścia, ze strachem chodzić
do kościoła i kłaniać się Panu Bogu, tylko żeby mieć świadomość, że
jakieś światy istnieją. Jestem dowodem na to, że człowiek sztywny,
siny trup, napuchnięty balon, o którym mówią lekarze, że od śmierci
dzielą go minuty – może w tym czasie żyć bardzo intensywnie.
Mózg przecież ciągle żyje...
No właśnie, w nim cały czas zapisane jest to, co było przedtem, ale
też to, co było w międzyczasie, przed wybudzeniem – w pamięci to zostało. Ja nie
wracam z jakąś rewelacją, nie powróciłem fizycznie z tamtego świata
z jakąś konkretną wiedzą, gdyby tak było. to bym pewnie napisał parę
książek, noszono by mnie w lektykach i byłbym jeszcze milionerem –
bo wiedziałbym, co jest poza tym życiem. Jastrun mi pewnie
zazdrościł z tego powodu, że to było przeżycie bardzo ekstremalne,
uzupełniające jakoś horyzont świadomości. Specjalnie użyłem na
okładce metafory fali morskiej, bo to, czego dotknąłem, było jak
przenikanie, jak wchodzenie jednego świata w drugi, jednej
świadomości w inną, to było bardzo płynne, to jakoś ewoluowało razem
ze mną.
Pan wygrał życie jakby dwa razy – najpierw oparł się głosowi, żeby
pozostać w tamtym świecie, a potem zaprzeczył racjom lekarzy, którzy nie
dawali panu żadnych nadziei na powrót do - dla nas tutaj - jedynego
realnego świata. Wrócił pan nawet do zawodu...
Lekarze dawali minimalne szanse na to, że powrócę do normalności
intelektualnej, miałem zatrzymać się w takim stadium, w jakim byłem
przez parę dni po wybudzeniu – jakiejś maligny, nie kojarzenia tego
świata. A to, że zostanę fizycznym kaleką w ogóle nie podlegało
dyskusji. W najlepszym przypadku czekał mnie wózek inwalidzki. Stąd
pomysł tego monodramu – wiara, że można wyjść z niemocy do życia, że
warto walczyć o to, żeby stanąć na nogi. Bo sam instynkt, sama
natura zmusza człowieka do powstania.
Pisze pan w książce, że postanowił osiągnąć większą sprawność niż
przed wypadkiem...
Była we mnie wola powrotu do życia płynąca z umiłowania swojego
zawodu. Aktorstwo wymaga sprawności właściwie kaskaderskiej i miałem
poczucie, że mogę do tego wrócić. Ale wszyscy lekarze czy
rehabilitanci byli niezadowoleni, że podejmuję próby powrotu do
normalnego życia, w szpitalu przez cały czas słyszałem: proszę nie
przeszkadzać, proszę leżeć, powinien pan brać przykład z innych
pacjentów, którzy niczego nie chcą i leżą sztywno. Na szczęście
uświadomiłem sobie, że to na tym polega i uciekłem w stosownej
chwili. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że muszę się
odizolować od służby zdrowia, bo taka rutyna w postaci aplikacji
tabletek czy ćwiczeń rehabilitacyjnych dla ogółu, nic mi nie da.
Miałem to szczęście, że kiedyś zajmowałem się jogą, a jako aktor od
lat musiałem doskonalić ćwiczenia oddechowe i fizyczne – miałem
świadomość, jak uruchomić swoje ciało, żeby przy świadomości
własnych urazów sobie pomóc. Wierzyłem w potęgę naturalnych środków
i jeździłem na zmianę w góry i nad morze. Stawiałem przed sobą
wyzwania wręcz hazardowe, na przykład, że dwukrotnie przepłynę
jezioro – wszystko po to, żeby budować swoją psychikę. Ja jestem
trochę okazem cudu, doznałem urazu kręgosłupa, ale przemieszczenia
zatrzymały się u mnie milimetr przed samym rdzeniem kręgowym. Nie
doszło do jego bezpośredniego przerwania czy zmiażdżenia, ale
pozostał stały ucisk. I oczywiście lekarze wątpili, czy to długo wytrzyma. A że tego nie
można zaleczyć, ponieważ każda operacja jest zbyt dużym ryzykiem, to
zdaniem lekarzy nie powinienem podejmować żadnego wysiłku, a
najlepiej w ogóle nie chodzić. Ale ja postanowiłem wstać. I wstałem.
Rozmawiał: Łukasz Marcińczak
powrót
|
|