Artur Kocięcki




Strona główna
Aktualności
Biogram
Kariera teatralna
Kariera filmowa
Twórczość
Galeria
Demo
Archiwum
Kontakt

 

 

    

Jadwiga Mizińska                                                                   21.10.2010  

 

„Krótki traktat o nie umieraniu” czyli ruchome drzwi między Życiem a Śmiercią

 

 

 

Śmierci nie ma.

Człowiek nigdy nie umiera, nawet jeśli z zewnątrz tak to wygląda; jeśli innym wydaje się martwy.

To, co jest nazywane umieraniem, agonią, śmiercią, od strony „zmarłego” przeżywane jest (tak! przeżywane!) zgoła odmiennie.

Nieruchome, bezwładne, „pozbawione życia” ciało, przez bliskich i lekarzy uznane za „martwe”, jest niczym chwilowo zdjęte - porzucone, czasem poszarpane, najczęściej zużyte - ubranie. A niekiedy jedynie „odłożone na bok do reperacji”. To ono też, w postaci „zwłok” (od „zwleczonego obleczenia”?), wprowadza zewnętrznych obserwatorów w wielki błąd. Ciało „bez życia” odbierane jest jako Życia wyzbyte. Ale skąd bierze się owa pewność, że ci co zastygli w cielesnym nieruchomym kształcie, wyzbyci życia, tym samym odłączeni zostali również od Życia?

Większość ludzi „rozbiera się z ciała” ostatecznie ( jakkolwiek kiedyś w Niebiosach znowu je, choć w przemienionej postaci, odzyska). Nielicznym dane jest wszakże rozdziewać się z niego i na powrót odziewać; jak gdyby po to, aby zachwiać naszymi naiwnymi przekonaniami o rzekomej Bramie, która zatrzaskuje się za „umarłym” i spoza której nie ma już powrotu. W istocie, granica między „życiem” a „śmiercią” jest płynna i ruchoma. Wyznacza ją nie tyle stan faktyczny, ile same, nazywające owe stany, słowa, które nie uznają i nie wychwytują dialektyki, ciągłości procesu istnienia. Jedno słowo, „życie”, oddziela się od drugiego, „śmierć”, a my, machinalnie ich używając, sądzimy, że i stany nimi określone też są podobnie nieciągłe i przerywiste. Analogicznie jak i wszelkie inne rzeczy, przedmioty, zjawiska, rozdzielane - jak ich nazwy - swego rodzaju ontycznymi „kropkami”, albo przynajmniej „przecinkami”; układającymi się obok siebie, przy sobie, lecz choćby najbardziej zagęszczone, zawsze jednak – odrębne. Aby uporać się z tym językowym, ale przede wszystkim myślowym, kłopotem, polegającym na nieumiejętności dostrzeżenia ciągłości ludzkiego istnienia, warto wyeksponować dwa różne rozumienia tak samo dla ucha brzmiącego pojęcia: „Życia” pisanego wielką oraz „życia” pisanego małą literą.

Wielkie Życie, nieobjęte, nieskończone, niezmierzone wszechobecne i wieczne, istnieje Jedno i stanowi Jedność, jakkolwiek przyjmuje niezliczone, przeróżne kształty, formy i postacie. Jednakże ludzie, przyzwyczajeni do krojenia i kawałkowania  Rzeczy-wistości na poszczególne rzeczy, z Życiem obchodzą się podobnie. Wielki Proces Życia porcjują na kawalątka, a między jego, przechodzące jedna w drugą fazy, wprowadzają ostre cięcia. Tną Rzeczywistość lancetem myśli, a następnie uznają za oczywiste, że te uskoki, luki, przerwy występują w niej naprawdę. „W rzeczy samej ” – jak to lubią podkreślać. Tak jak Rzeczywistość, szatkują też Życie, sądząc, iż jest ono przypisane poszczególnym „istotom żywym” - żywym aktualnie, tzn. wydającym oznaki życia. Głównie, obserwowalne gołym okiem funkcje życiowe, związane z oddychaniem i poruszaniem się, itp.. A już wprost radykalne i absolutne przegrody słowne rozdzielają życie od śmierci, sugerując, iż „Królestwo Życia” odgrodzone jest od „Królestwa Śmierci” jakąś żelazną, niezmożoną bramą, przez którą nikomu nie udało się przedrzeć z powrotem.

Niepokój i lęk budzi nie tyle to, co samo z siebie „straszne”, ile to, co nieznane. Spośród rzeczy „strasznych”, ludziom jeszcze żywym najgroźniejszą wydaje się śmierć. Przedstawiają ją sobie jako Wielką Nieznajomą; obcą, niepojętą, przez to przerażającą Nierzeczywistość, będącą całkowitą odwrotnością życia. Jeśli nawet po niej coś istnieje, jawi się jako niesamowite. Lecz i owo istnienie jest niepewne, bo może być tylko ludzkim pobożnym życzeniem i mieć naturę pięknej złudy. Ponadto, jak się dość powszechnie sądzi, życie po śmierci, to wyłącznie kwestia wiary. Wiary jednym ludziom danej z Bożej łaski, innym jej nie podarowanej. Niewierzący mają takie same szanse przekonania wierzących, iż po śmieci nic nie ma, co i wierzący niewierzących, że pośmiertne życie istnieje. Powinno nas wielce zdumiewać, że w kwestii tak fundamentalnej ludzie skazani są na wyłącznie na domysły. W najważniejszej sprawie: „Czy jeśli umrę, to wszystek?”, ludzie wydani są na pastwę okrutnej niepewności. Mogą, co najwyżej, czynić – za Pascalem - myślowe zakłady, hazardować się sami ze sobą. Czy wygrają, czy przegrają, i tak wyjdzie na jaw dopiero post fatum, co w tym wypadku oznacza po śmierci… Wbrew myślowym schematom, nie musimy jednak tak się w tej sprawie ze sobą i z innymi zmagać i szamotać. Wystarczy otworzyć się na własne, a choćby i cudze, doświadczenia, które przeczą tym utartym szablonom. Przeżycia, a choćby tylko przeczucia, które zazwyczaj „spychamy pod podłogę” świadomości, bojąc się, by nas nie poczytano za wariatów, szaleńców lub choćby tylko odmieńców; wielbicieli „zabobonów”, czy pocieszycielskich bajek, co przystoi tylko dzieciom.

 

Czasem jednak ktoś, doświadczony pozornością własnej śmierci, odważy się o tym publicznie opowiedzieć. Posłuchajmy, przeczytamy, przemyślmy to, co przytrafiło się Arturowi Kocięckiemu, który swoją relację o przeżyciu śmierci spisał w książce „Przebudzenia”.  

Po jej lekturze i zapoznaniu się z tekstem wywiadu z nim Łukasza Marcińczaka, a także po wspólnej, przeprowadzonej 6 października 2010 roku, we trójkę, rozmowie, relację Artura spróbuję uporządkować i włożyć w formę dramatu, tak aby uwypuklić te punkty, które samemu bohaterowi wydawały się nieprawdopodobne, mimo iż stały się jego udziałem. Zastanawiające, że w tytule jego książki mowa jest o „przebudzeniach” w liczbie mnogiej. Czyżby chodziło nie tylko o te, jakie osobiście przeżył sam Artur? Czyżby sugerował nam delikatnie, abyśmy i my ocknęli się z myślowego – i duchowego – letargu?

 

AKT I, ROZTRZASKANIE

Być żywym, i normalnym, człowiekiem to doświadczać integralności ciała i psychiki. W praktyce oznacza to możliwość wykonywania dowolnych ruchów, przemieszczana się w wybranym przez siebie kierunku, decydowania o swoich czynach, panowania  nad swoimi zachowaniami, orientowania się i rozumienia, co się w sobie i wokół dzieje. A w efekcie – utożsamiania się ze sobą, znajomości własnego ja i własnego ciała, czucia się jego właścicielem oraz pełnym dysponentem.

Artur Kocięcki, aktor lubelskiego Teatru im. Juliusza Osterwy był zwyczajnym człowiekiem do dnia 14 lipca 2002 roku. Do momentu, gdy w drodze powrotnej z Warszawy do Lublina uległ wypadkowi samochodowemu. Było to tak zwane czołowe zderzenie. Osoba, która je spowodowała, zginęła na miejscu, zaś zarówno auto, jak i sam Artur ulegli roztrzaskaniu. Jego nieprzytomne, rozbite ciało, niby wrak samochodu, znalazło się w „zakładzie naprawczym”. Wpierw w małym, powiatowym, a następnie w wojewódzkim szpitalu, gdzie usiłowano go „złożyć’ i na powrót „uruchomić”. Nie jest to, niestety, przenośnia, jako że sam Artur tak to właśnie odczuwał i opisał. Kiedy znalazłszy się na OIOMie, przykuty do szpitalnego łoża wszelakim, mającym go reanimować, sprzętem, doznał jeszcze jednej, zdumiewającej przygody. Mianowicie - wiedząc, że przeżył katastrofę i z całej siły wyrywając się do życia -  natknął się na dwie przeszkody. Z jednej strony był to opór własnego pokaleczonego i bezwładnego ciała, z drugiej, niechęć… służby zdrowia.

Opustoszało. Nie mogłem ani poruszyć się, ani nic powiedzieć. Próbowałem wywlec się z klatki, która coraz bardziej zaczynała dusić. Zamknięty niby jogin w trumnie pod ziemią, oczekiwałem próby na śmierć i życie. Nie mogłem brać gwałtownych wdechów, bo czułem, że dławię się krwią. Musiałem czekać, czekać w nieskończoność, czekać i trwać, oszczędzając zapas tlenu, który gwałtownie się kończył. Rozbudził się we mnie instynkt wojownika, który musi przetrwać próbę, bo przecież miała być to tylko chwilowa niedyspozycja (...) Nikt jednak nie nadchodził. Patrzyłem w stronę ponurego progu. Wiedziałem, że muszę liczyć tylko na własne siły.

Użyłem dzwonka. Gruba pielęgniarka opryskliwie krzyczała już z daleka

- Czego…? – jakby miała pretensję, że przerywam w jej ważnych czynnościach spożywania, rozmowy z personelem o istotnych anomaliach pogodowych czy rozstrzygania, którego profilu użyć do prezentacji świeżo wymodelowanego loczka. Nie dawałem za wygraną i niepokoiłem ją kolejnym dzwonkiem, a ona znów wściekle demonstrowała obojętność wobec moich próśb. (s.18- 19)  

Zdziwiłby się niejeden kartezjanin, a przede wszystkim sam Kartezjusz, który, jak sądził, raz na zawsze odkrył i zapisał „równanie na człowieka”. Uznając go mianowicie za złożenie oraz sumę dwóch substancji; res extensa - rzeczy rozciągłej oraz Ego Cogito - rzeczy myślącej. W tym w małżeństwie niezbyt dobranego duetu Dusza Myśląca góruje nad Bezwładnym Ciałem. Nadaje mu bowiem ruch - synonim życia, ale gdy je opuszcza na zawsze wraz z ostatnim oddechem, pozbawia je też owego życia.

Dusza tak się tedy ma do ciała jak Don Kichot do Rosynanta, albo Sancho Pansa do swego mula. Bardziej malowniczo błędny rycerz wygląda na swym rumaku, ale gdyby Rosynant padł pod nim w boju, Don Kichot poszedłby najpewniej do ataku na wiatraki piechotą. Nie mówiąc już o wiernym słudze, który, będąc podlejszego stanu, używał też podlejszego i niższego zarówno wzrostem, jak i szlachetnością muła. Wedle Kartezjańskiego dualisty, ciało jest zatem jedynie wehikułem duszy. Dusza chętnie nim się posługuje, ale nie jest odeń uzależniona. Jeszcze przed ostatecznym „rozwodem”, czyli śmiercią, dzieje Ego Cogito wcale nie są tożsame z dziejami Ciała. Wehikuł przynależy wszak do innego porządku niż Kierowca. Porządek nieśmiertelnej, pozaczasowej Duszy (i jej namiętności) są zgoła odmienne, niż porządek, oraz żądze, przynależnego do doczesności i materialności ciała.

Przygoda Artura nie mieści się zatem w Filozofii Dualnej. W tej koncepcji nie ma bowiem  miejsca, na to, co go spotkało: że po roztrzaskaniu się i znieruchomieniu Res Extensa mógł mimo wszystko wszcząć bój o to, by na powrót odzyskać integralność z Res Cogitans. Innymi słowy: aby po wydarzeniu, które z zewnątrz wyglądało na „śmiertelny wypadek”, podjąć decyzję i nadludzki wysiłek przywrócenia się do pełni życia.

 

AKT II, SPADANIE W CIEMNOŚĆ

Odkąd nasze samochody wbiły się w siebie na oślep, życie obijało się między ścianami niepojętej próżni. I choć odczuwałem je bardzo realnie, wyraźniej niż przedtem, nie mogłem nadziwić się, dlaczego każdy mój ruch, każda myśl, podlega jakiejś ostatecznej próbie, walce pomiędzy samozniszczeniem a samo zachowaniem. (s.14)

Między „zupełnym życiem” a „całkowitą śmiercią” nie ma widocznie ostrego cięcia klingą, ale istnieje jakieś dość rozległe pogranicze, skoro Artur doznał dość długo trwającego „obijania się pomiędzy ścianami niepojętej próżni”. Cóż to za próżnia, do której zapadł się wybiwszy się z pełni? I cóż to za „pełnia życia”, skoro można ją, przynajmniej chwilowo, opuścić i miotać się między dwiema skrajami, dwoma krańcami… no właśnie: czego?

Należałoby chyba założyć jakiś trzeci sposób i rodzaj trwania za pomocą którego dałoby się zrozumieć, co działo się z autorem powyższych wspomnień.

Czas, jaki dostał na podjęcie decyzji o walce miedzy samozniszczeniem a samozachowaniem, niewymierny na ludzkich zegarach, nazwijmy czasem istnienia, a najszerzej pojęte trwanie – istnieniem właśnie.

Istnienie, termin pierwotny, niedefiniowalny, przysługuje zarówno Bytowi, jak też jego poszczególnym elementom, będącym w nieprzerwanym procesie. Istnienie procesualne, bytowanie obejmuje też i nas, ludzi. Potraktujmy je jako pozaczasowe, bezczasowe. W pewnym jego odcinku, który potocznie (i dość bezrefleksyjnie) nazywamy życiem, uzyskujemy jego świadomość. Apodyktycznie też przyjmujemy, iż ludzkie życie jest tożsame z istnieniem refleksyjnym, z życiem świadomym siebie. Stąd zarozumiałe Kartezjańskie cogito ergo sum, myślę, wiec jestem. Czyni ono myślenie – koniecznym warunkiem istnienia. Przy takim obostrzeniu wszelkie formy ludzkiego nieświadomego, czy półświadomego, istnienia zostają zignorowane; poniżone, zdegradowane. Odnosi się to do obydwu skrajów i obrzeży życia sensu stricte; zarówno okresu prenatalnego, czyli przed urodzeniem, przed „przyjściem na świat”, jak i tego, które stara się opisać Artur jako pogranicze życia i śmierci, przed ostatecznym „zejściem ze świata”. Tymczasem, jak to wynika z jego doświadczenia, akurat tutaj, na progu, miedzy „wyjściem” a „zejściem”, dokonuje się najważniejsza bitwa: w obliczu zagrożenia śmiercią - próba, mocowanie się i walka pomiędzy samozniszczeniem a samozachowaniem.

Powstaje pytanie; Kto z Kim – dokonuje tej walki? I co ma w niej do powiedzenia Cogito, skoro ze strzaskanego, poranionego ciała, uszła świadomość i przytomność? Najwidoczniej sprawa waha się i rozstrzyga na innej niż świadoma płaszczyźnie. To nie jedna myśl zmaga się z inną, ale dwie potężne, choć nieme, moce nacierają na siebie. Tanatos, wola samozniszczenia staje przeciwko Erosowi, woli samozachowania. Decydującym więc o przeżyciu elementem staje się Wola. Ona dochodzi do głosu, gdy wszystkie inne władze zostają wyłączone: ciało, bo bezwładne, rozum, bo sparaliżowany najwyższą trwogą i paniką. Poczucie ciemności tym się też tłumaczy, że gaśnie „jasne światło” świadomości. Kartezjański lumen naturale. Znikniecie światła nie jest jednak tożsame ze zniknięciem życia. Ciemność oznacza tylko tyle, ze istnienia nie rozświetla ani zmysł wzroku, ani „oczy duszy”. W takim stanie zostajemy wydani żywiołom, pierwotniejszym niż cokolwiek innego, ślepym, choć przez to nie mniej, lecz, na odwrót, bardziej mocnym i bezwzględnym. Chciałoby się rzec: zażartym żywiołom. Wola zatem byłaby tym, co umiera (albo zamiera?) na końcu. Wola samozniszczenia (Tanatos), albo Wola samowskrzeszenia (Eros). Człowiek, osoba traci wówczas nawet poczucie tożsamości, tak jakby nie było ono najważniejsze, czy wręcz konieczne do istnienia, które wszak nie zawsze musi mieć charakter osobowy.

Czy to byłem ja? I czy jeszcze jestem ja? Kim byłem, odkąd ciemność wrosła we mnie? Gdy tak stanąłem, okruchem szkła przemieniony, ziemią i tatuażem z blizn – terminator. Kokonem nieistnienia, chmurą ducha zaledwie - wydać by się mogło - zdjęty, snem spowity. Owładnięty śpiączką. A jednak bardziej niż kiedykolwiek… (s.???)  

Tajemnicze są ostatnie trzy słowa; oto, gdy prawie nas nie ma, gdy zatem „mniej niż kiedykolwiek”, to zarazem „bardziej niż kiedykolwiek”. Niedokończone zdanie, nie zawiera czasownika. Czyżby ów stan był aż tak osobliwy niesamowity, że ludzki język nie znajduje dlań adekwatnych pojęć? Ale przecież przydarzył się on Arturowi. Był mu dany do przeżycia, co więcej, jako zadanie „do wykonania”, problem do natychmiastowego rozwiązania. Musiał  jednoznacznie i szybko wybrać, musiał się wysilić, by swój wybór: odejść czy wrócić? Poprzeć wytężoną walką. Mimo iż był „owładnięty śpiączką”.

Co też mogło  podpowiedzieć mu najtrudniejszą z decyzji; zawrócić w stronę  życia, czy zatracić się w śmierci?

 

AKT III, WOŁANIE SERCA I  POWRÓT KU ŚWIATŁU

W takiej ciemności, w „kokonie nieistnienia” spowijającym iskierkę istnienia, decydujące okazało się to, czy KTOŚ ZAWOŁA. Czy istnieje cokolwiek, albo ktokolwiek, kto bez nas obejść się nie może, nie chce, nie potrafi. Innymi słowy: czy mamy do kogoś, czegoś powrócić. Wola życia sama w sobie to ślepa siła, żeby zadziałała w tym, czy innym kierunku, musi znaleźć punkt przyczepienia. Jest jak gwóźdź, który pożąda ściany. W dramatycznych, ale znanych, typowych sytuacjach powiada się „życie zwisło na włosku”. Tutaj mamy do czynienia z czymś innym; życie „uleciało”, ale może jeszcze wrócić. Pod warunkiem, że ktoś zawoła, zakrzyknie „wracaj?”.

Przedsmak takiej, ostatecznej sytuacji „być albo nie być” daje nam sonet Adama Mickiewicza. Poeta, pośród niekończącego się stepu, w nieograniczonej przestrzeni, która swoim ogromem rodzi dojmujące  poczucie samotności (zewsząd otacza do pustka i cisza), „ucho natęża ciekawie”. Wpatruje się i wsłuchuje w piękną, ale obojętną, pustkę stepu z nadzieją, że „usłyszy głos z Litwy”. Który powie mu, że powinien udać się w kierunku, skąd niegdyś musiał odjechać i gdzie na niego ciągle czekają. Ale nie doczekuje się go. Z rozpaczą zwraca się do jedynej żywej istoty, swego konia: - „Jedźmy. Nikt nie woła”. 

Oto co nas naprawdę zabija. Nie fizycznie bynajmniej - ciało zawsze jeszcze daje się poskładać, nareperować, reanimować. Umieranie rozpoczyna się od zamarcia duszy. Od najstraszliwszej odmiany samotności - samotności moralnej. Tej, jaka nie została zaoszczędzona nawet Synowi Bożemu, gdy w przedostatniej sekundzie wolał na krzyżu w puste niebo: „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?”.

Samotność moralna staje się też testem dla „ja”. Wydaje się, że to ono właśnie jest  naszym największym skarbem. Owa – jak pisze Szymborska – „liczba najbardziej pojedyncza”. W chwili grozy, na pograniczu życia i śmierci, okazuje się wszakże, że nie chodzi o samo życie, lecz o to, czy jest dla kogo żyć… Potwierdza to piękną prawdę, że „największą ludzką potrzebą jest… potrzeba bycia potrzebnym”. Czyli bycia niezbędnym, niezastąpionym, niezbywalnym dla Drugiego, dla Innego. To on jest też w stanie wyrwać mnie z „kokonu nieistnienia”, zawrócić zza Bramy miedzy życiem a śmiercią. Najdobitniejszym objawem tego rodzaju meta-potrzeby jest pragnienie miłości. Miłość jest tak głęboko wniknięta w Życie, że wydaje się być jego kwintesencją. Można wręcz „umierać z miłości”, ale również – usychać z jej braku. Orfeusz po śmierci ukochanej, Eurydyki, poszedł po nią do samego Hadesu, wierząc, iż zdoła ją wyrwać ze „szponów śmierci”. Ten mit ma swoje korzenie w ludzkim doświadczeniu. Odezwał się też w losie Artura, który – wpadłszy w owe „szpony”, usłyszał przyzywające go głosiki synków: Mateuszka i Kamilka. I nieważne, czy dotarły doń przez zwyczajny zmysł słuchu (co w szpitalu było niemożliwe), czy przez Jaspersowski „słuch transcendentalny”. Najważniejsze, że… został zawołany.

Głosy dzieci, ocalonych w katastrofie, stały się owym „gwoździem”, na którym zakotwiczyła się jego Wola Życia. Wszystko, co potem uczynił, aby się z powrotem „poskładać” i „zespolić w całość”, było już tylko prostą tego konsekwencją. Wołają mnie moi ukochani, więc wstaję z martwych i wracam do nich.

Zacząłem szukać dla siebie antidotum.

Uważniej wsłuchiwać się we własny organizm. Przypominać sobie te ćwiczenia, które stosowałem jeszcze jako dobrze się zapowiadający sportowiec, a teraz wierzyłem, ze pomogą mi wrócić do życia.

Mimo wielości razów zaczynałem traktować siebie jako całość wymagającą rehabilitacji totalnej. Skompensowaną ranę. (s.74)

 

*

 

Właściwie tu można byłoby zakończyć opowieść o „śmierci i zmartwychwstaniu Artura Kocięckiego”. Oczywiście, można i warto wczytywać się w jego urywaną i metaforyczną narrację, doszukując się niezwykłych szczegółów. Ale one mogą jedynie ubarwić i wzbogacić  detalami sam główny Model. Trzyaktowy dramat umierania i przywracania się do życia.

Tryptyk:  

- roztrzaskania,

- spadania w ciemność,

- powracania ku światłu na głos ukochanych.  

 

Z tego tryptyku wynika kilka doniosłych wniosków.

1. Śmierci nie ma; są tylko rozmaite fazy i stadia istnienia.

2. Między tzw. życiem a tzw. śmiercią rozciąga się rozległa sfera pośrednia, „pole niczyje”.  Kiedy w nie wstąpimy, albo zostaniemy wrzuceni, następny akt zależy od naszej woli.

3. To czy owa Wola uaktywni się w kierunku samozniszczenia, czy też – w kierunku samozachowania, zależy od tego, czy kochamy i jesteśmy kochani na tyle, aby chcieć – musieć chcieć! – powrócić ku życiu, w stronę światła, z ciemności. Pointą Dramatu Artura byłoby więc stwierdzenie: Głosem życia jest głos Serca.

          Nie przecząc, że po najdłuższym nawet ziemskim pobycie, „syci lat”, umieramy już nieodwracalnie, dalej można utrzymywać, iż śmierć nie istnieje. Istnieje wyłącznie Istnienie. Może ono przybierać postać życia ziemskiego, ze wszystkimi jego znanymi akcesoriami, ale również – życia wiecznego. Dla osób wierzących to oczywiste - życie w Bogu, po powrocie do domu Ojca. Ten moment powrotu również sami wybieramy, kiedy głos Boga przyzywa nas silniej niż głosy Ziemi.

Jednakże przygoda Artura Kocięckiego, która rozegrała się w zasadzie jako dramat doczesności, daje pole do refleksji nad życiem „pośmiertnym” dostępnym każdemu, niezależnie od tego, czy jest, czy nie jest wierzącym. Albowiem jej bohater nie podkreśla - a nawet nie wspomina - czy przed „roztrzaskaniem” był człowiekiem religijnym. Spisując swoją relację po powrocie z „czeluści”, wspomina pod koniec, dość dyskretnie i nie kładąc na to nacisku, o OBECNOŚCI.

Wchłonęła mnie ta czeluść, jakbym otarł się ramieniem o samego BOGA. Modliłem się, pragnąc uwierzyć w BLASK JEGO OCZU w głębinach rozdartego nieba. Zbiegałem, skacząc przez otchłanie, a nogi niczym karabin maszynowy stepowały o śliskie skały (wdziałem to niegdyś na obrazkach z biegającą po skalach kozicą). Do bazy wróciłem o wiele wcześniej, niż mogłem się tego spodziewać. (s.78)

Na końcu tunelu dojrzałem znak. Światło jak błysk reflektorów wdarło się strumieniem. Drgnąłem jak pęknięte ziarno. Doznałem przebudzenia. Schowałem do plecaka cały bagaż przeszłości i ruszyłem w dalszą drogę.

- BOŻE! – pomyślałem.

- Jak ja kocham ten JOB – Życie. (s.83)

 

Dodać by więc można do tej historii jeszcze dwa narzucające się morały:

4. Że „śmierć za życia” zdarza się po to, aby zrozumieć, że Życie jest godne Miłości.

5. Że nawet, gdy ja nie wierzę w Boga, On wierzy we mnie. Blask Jego Oczu przeznaczony jest w równym stopniu dla każdego, kogo Życiem – i Miłością – obdarzył.

Czasem uznaje za stosowne pouczyć o tym swoich wybrańców niejako osobiście.

Być może w tym celu, aby innym, podobnym sobie niepewnym i niedowierzającym przekazywali z autopsji prawdę o tym, że śmierć nie istnieje. Aby, jak Artur Kocięcki, układali i ogłaszali drukiem „Traktaty o nieumieraniu”.

 

* Artur Kocięcki, Przebudzenia, Wydawnictwo Drukarni bestprint. s.c., Lublin 2008.

 

 

 

 

Prof. dr hab. JADWIGA MIZIŃSKA

Kierownik Zakładu Filozofii Kultury. Instytut Filozofii UMCS w Lublinie.

 

„Krótki traktat o nie umieraniu” czyli ruchome drzwi między Życiem a Śmiercią.

 

 

Śmierci nie ma.

Człowiek nigdy nie umiera, nawet jeśli z zewnątrz tak wygląda. Jeśli innym wydaje się nieżywy,  martwy.

To, co umieraniem, agonią, śmiercią jest nazywane, od strony „zmarłego” przezwane jest (tak! przeżywane!) zgoła odmiennie.

Nieruchome, bezwładne, „pozbawione życia” ciało, przez bliskich, a nawet przez lekarzy uznane za „martwe”,  jest niczym chwilowo zdjęte - porzucone, czasem poszarpane, najczęściej zużyte ubranie. A  niekiedy  jedynie „odłożone na bok do reperacji”. To ono też, w postaci „zwłok” (od „zwleczonego obleczenia”?) wprowadza zewnętrznych obserwatorów w wielki błąd. Ciało „bez życia”  odbierane jest jako Życia wyzbyte. Ale skąd bierze się owa  pewność, że ci co zastygli w cielesnym nieruchomym kształcie, wyzbyci życia,  tym samym odłączeni zostali również od Życia?

Większość ludzi „rozbiera się z ciała” ostatecznie (jakkolwiek kiedyś w Niebiosach znowu je, choć w przemienionej postaci, odzyskuje). Nielicznym  dane jest wszakże rozdziewać się z niego i na powrót odziewać., jak gdyby po to, aby zachwiać naszymi naiwnymi przekonaniami o rzekomej Bramie, która zatrzaskuje się za „umarłym”, i spoza której nie ma już powrotu.

W istocie, granica między „życiem” a „śmiercią” jest płynna i ruchoma. Wyznacza ją nie tyle stan faktyczny, ile same, nazywające owe stany, słowa, które nie uznają i nie chwytają dialektyki, ciągłości procesu istnienia: Jedno słowo: „życie”, oddziela się od drugiego „śmierć”, a my,  machinalnie ich używając, sądzimy, że i stany nimi określone też są podobne - nieciągłe i przerywiste. Analogicznie jak i wszelkie inne rzeczy, przedmioty, zjawiska, rozdzielane - jak ich nazwy swego rodzaju  ontycznymi „kropkami”, albo przynajmniej „przecinkami”. Układającymi się obok siebie, przy sobie, lecz choćby najbardziej zagęszczone, zawsze jednak – odrębne.

Aby się uporać z tym językowym, ale przede wszystkim myślowym, kłopotem, polegającym na nieumiejętności dostrzeżenia ciągłości ludzkiego istnienia, warto wyeksponować dwa różne rozumienia tak samo dla ucha brzmiącego pojęcia: Życia pisanego wielką  oraz życia pisanego małą literą.

Wielkie Życie, nieobjęte, nieskończone, niezmierzone wszechobecne i wieczne, istnieje Jedno i stanowi Jedność, jakkolwiek przyjmuje  niezliczone, przeróżne kształty, formy
i postacie. Jednakże  ludzie, przyzwyczajeni do krojenia i kawałkowania  Rzeczy-wistości na poszczególne rzeczy, z Życiem obchodzą się podobnie. Wielki Proces Życia porcjują  na kawalątka, a między jego, przechodzące jedna w drugą fazy, wprowadzają ostre cięcia, Tną Rzeczywistość lancetem myśli, a następnie  uznają za oczywiste, że te uskoki, luki, przerwy występują w niej naprawdę. „W rzeczy samej ” – jak to lubią podkreślać. Tak, jak Rzeczywistość, szatkują też  Życie, sądząc iż jest ono przypisane poszczególnym „istotom żywym” - żywym aktualnie, tzn. wydającym oznaki życia. Głównie,  obserwowalne gołym okiem tzw. funkcje życiowe, związane z oddychaniem i poruszaniem się itp.

A już wprost radykalnie i absolutnie  przegrody słowne rozdzielają życie od śmierci,. Sugerując, iż „Królestwo  Życia” odgrodzone jest od „Królestwa Śmierci” jakąś żelazną, niezmożoną bramą, przez którą nikomu nie udało się Stamtąd  przedrzeć z powrotem, Stąd natomiast  przeniknąć Tam  choćby myślą.

Niepokój i lęk budzi nie to, co samo z siebie  „straszne”, ale to co nieznane. Spośród rzeczy „strasznych”, ludziom jeszcze żywym  najgroźniejszą wydaje się śmierć. Przedstawiają ją sobie jako  Wielką Nieznajomą. Całkowicie  obcą, niepojętą, przez to przerażającą Nierzeczywistość, będącą całkowitą  odwrotnością życia. Jeśli nawet po niej coś istnieje, jawi się jako niesamowite. Lecz  i owo  istnienie jest niepewne, bo może być tylko ludzkim pobożnym życzeniem i mieć  naturę pięknej złudy? Ponadto, jak się dość powszechnie sądzi, życie po śmierci, to wyłącznie kwestia wiary. Wiary jednym ludziom danej z Bożej  łaski, innym jej nie podarowanej. Niewierzący mają takie same szanse  przekonania wierzących, iż po śmieci nic nie ma, co i wierzący niewierzących, że pośmiertne życie istnieje. Żadne. Powinno nas wielce zdumiewać, że w kwestii tak fundamentalnej ludzie skazani są  wyłącznie na domysły, przy tym – każdy na inne…
W najważniejszej dla każdego z żyjących  sprawie: czy jeśli umrę, to  wszystek?, ludzie  wydani są na pastwę  okrutnej niepewności. Mogą  co najwyżej – za  Pascalem – czynić myślowe zakłady, hazardować się sami ze sobą. To czy wygrają czy przegrają, i tak wyjdzie na jaw dopiero post fatum, co w tym wypadku oznacza
po śmierci…

Wbrew myślowym schematom, nie  musimy jednak tak się w tej mierze  sumować,  ze sobą i z innymi zmagać i szamotać. Wystarczy otworzyć się na swoje własne, a choćby i cudze autentyczne doświadczenia - te, jakie przeczą naszym utartym szablonom. Przeżycia, albo choćby i przeczucia, jakie zazwyczaj spychamy pod podłogę świadomości, bojąc się, by nas nie poczytano za wariatów, szaleńców, lub choćby odmieńców. Wielbicieli „zabobonów” czy pocieszycielskich bajek, co przystoi tylko dzieciom.

Czasem jednak ktoś doświadczony pozornością własnej śmierci, odważy się o tym publicznie opowiedzieć. Posłuchajmy, przeczytajmy, przemyślmy to, co przytrafiło się  Arturowi Kocięckiemu, który swoją relację  o przeżyciu śmierci spisał w książce „Przebudzenia”.

Po jej lekturze i po zapoznaniu się z tekstem wcześniej  wywiadu z nim Łukasza Marcińczaka,  a także po wspólnej, przeprowadzonej 6 października 2010 roku we trójkę rozmowie, relację Artura spróbuję uporządkować  w formę dramatu, tak aby uwypuklić te punkty, które samemu bohaterowi wydawały się nieprawdopodobne, mimo, iż  stały się jego udziałem, I tak zaważyły na jego egzystencji, że po tym, co w tytule książki nazwał „przebudzeniami”, uznał za konieczne dzielić się nimi publicznie.

Zastanawiające, że w tytule książki mowa jest o „przebudzeniach” w liczbie mnogiej. Czyżby chodziło nie tylko o te, jakie osobiście przeżył  sam Artur ? Czyżby sugerował delikatnie, abyśmy i my wszyscy przecknęli się z myślowego – i duchowego – letargu?

 

AKT I – ROZTRZASKANIE

Być żywym, i normalnym, człowiekiem, to doświadczać integralnej całości ciała i psychiki. W praktyce oznacza to możliwość wykonywania dowolnych ruchów, przemieszczania się  w wybranym przez samego siebie  kierunku, decydowania  o swoich czynach, panowania  nad swoimi zachowaniami, orientowania się i rozumienia, co się
w sobie i wokół dzieje. A w efekcie – utożsamiania  się ze sobą, znajomości własnego ja, czucia się jego właścicielem i pełnym  dysponentem.

Artur Kocięcki, aktor lubelskiego Teatru im. Juliusza Osterwy był żywym, zwyczajnym człowiekiem do dnia 14 lipca 2002 roku. Do momentu, gdy, w drodze powrotnej z Warszawy do Lublina nie uległ wypadkowi samochodowemu. W czołowym zderzeniu, osoba, która je spowodowała, zginęła na miejscu, zaś zarówno auto, jak i sam Artur ulegli roztrzaskaniu. Jego nieprzytomne, rozbite ciało, niby wrak samochodu, znalazło się w „zakładzie naprawczym”. Wpierw w małym, powiatowym, a następnie w wojewódzkim szpitalu, gdzie usiłowano go „złożyć’ i na powrót „uruchomić”.

Nie jest to niestety przenośnia, jako że sam Artur tak to właśnie odczuwał i opisał. Szczególnie, kiedy znalazłszy się na OIOMie, przykuty do szpitalnego łoża wszelakim, mającym go reanimować, sprzętem, doznał jeszcze jednej, zdumiewającej przygody. Mianowicie – wiedząc, że  przeżył katastrofę, i z całej siły wyrywając się do życia, natknął się na dwie przeszkody. Z jednej strony był to opór własnego pokaleczonego i bezwładnego  ciała, z drugiej – niechęć … służby zdrowia.

Opustoszało. Nie mogłem ani poruszyć się, ani nic powiedzieć.  Próbowałem wywlec się z klatki, która coraz bardziej zaczynała dusić. Zamknięty niby jogin w trumnie pod ziemią, oczekiwałem próby na śmierć i życie. Nie mogłem brać gwałtownych wdechów, bo czułem, że dławię się krwią. Musiałem czekać, czekać w nieskończoność, czekać i trwać, oszczędzając zapas tlenu, który gwałtownie się kończył. Rozbudził się we mnie instynkt wojownika, który musi przetrwać próbę, bo przecież miała być to tylko chwilowa niedyspozycja (..) Nikt jednak nie nadchodził. Patrzyłem w stronę ponurego progu. Wiedziałem, że muszę liczyć tylko na własne siły.

Użyłem dzwonka. Gruba pielęgniarka opryskliwie krzyczała już z daleka:

- Czego…? – jakby miała pretensję, że przerywam w jej ważnych czynnościach spożywania, rozmowy z personelem o istotnych anomaliach pogodowych czy rozstrzygania, którego profilu użyć do prezentacji świeżo wymodelowanego loczka. Nie dawałem za wygraną i niepokoiłem ją kolejnym dzwonkiem, a ona znów wściekle demonstrowała obojętność wobec moich próśb. ( s. 18- 19)

Zdziwiłby się niejeden kartezjanin, a przede wszystkim sam Kartezjusz, który, jak sądził, raz na zawsze odkrył i zapisał „równanie na człowieka”. Uznając go mianowicie  za złożenie oraz sumę dwóch substancji; res extensa - rzeczy rozciągłej oraz Ego Cogito - rzeczy myślącej. W tym małżeństwie niezbyt dobranego duetu, Dusza Myśląca górowała nad Bezwładnym Ciałem. Nadaje mu bowiem  ruch- synonim życia, ale gdy je opuszcza na zawsze wraz z ostatnim oddechem, pozbawia je też owego życia.

Dusza tak się tedy ma do ciała, jak Don Kichot do Rosynanta, albo Sancho Pansa do swego muła. Bardziej malowniczo błędny rycerz wygląda na swym rumaku, ale gdyby Rosynant  padł pod nim w czasie boju, Don Kichot poszedłby do ataku na wiatraki piechotą. Nie mówiąc już o wiernym słudze, który, będąc podlejszego stanu, używał też podlejszego i niższego zarówno wzrostem, jak i szlachetnością   muła.

Wedle Kartezjańskiego dualisty, ciało jest tedy jedynie wehikułem duszy. Dusza chętnie nim się posługuje, ale nie jest odeń uzależniona. Jeszcze przed ostatecznym ”rozwodem”, czyli śmiercią, dzieje Ego Cogito wcale nie są tożsame z dziejami Ciała. Wehikuł przynależy wszak  do innego porządku, niż Kierowca, Porządek nieśmiertelnej, pozaczasowej  Duszy (i jej namiętności) są zgoła odmienne, niż porządek, oraz żądze, przynależnego do doczesności i materialności ciała.

Przygoda Artura nie mieści się zatem w Filozofii Dualnej. W tej koncepcji nie ma bowiem  miejsca, na to, co go spotkało: że po roztrzaskaniu się i znieruchomieniu Res Extensa mógł mimo wszystko  wszcząć bój o to,  by na powrót odzyskać jej integralność z Res Cogitans. Innymi słowy: aby po wydarzeniu, które z zewnątrz wyglądało na „śmiertelny wypadek”, podjąć decyzję i nadludzki wysiłek przywrócenia się do pełni życia.

 

AKT II  SPADANIE W CIEMNOŚĆ

Odkąd nasze samochody wbiły się w siebie na oślep, życie obijało się między ścianami niepojętej próżni. I choć odczuwałem je bardzo realnie, wyraźniej niż przedtem, nie mogłem nadziwić się, dlaczego każdy mój  ruch, każda myśl, podlega jakiejś ostatecznej próbie, walce pomiędzy samozniszczeniem a samozachowaniem (s. 14)

Między „zupełnym życiem” a „całkowitą śmiercią” widocznie nie ma ostrego cięcia klingą, ale jakieś dość rozległe pogranicze, skoro Artur doznał dość długo trwającego „obijania się pomiędzy ścianami niepojętej próżni”. Cóż to za próżnia, do której zapadł się wybiwszy się z pełni? I cóż to za „pełnia życia”, skoro można ją, przynajmniej chwilowo, opuścić i miotać się miedzy dwiema skrajami, dwoma krańcami… no właśnie: czego?

Należałoby chyba założyć jakiś trzeci sposób i rodzaj trwania, za pomocą  którego dałoby się zrozumieć, co działo się z autorem powyższych wspomnień.

Czas, jaki dostał na podjecie decyzji o walce miedzy samozniszczeniem a samozachowaniem, niewymierny na ludzkich zegarach, nazwijmy czasem istnienia, a najszerzej pojęte trwanie – istnieniem właśnie..

Istnienie, termin pierwotny, niedefiniowalny, przysługuje zarówno Bytowi, jak też jego poszczególnym elementom, będącym w nieprzerwanym procesie.. Istnienie procesualne, bytowanie obejmuje też i nas, ludzi. Potraktujmy je jako  pozaczasowe, bezczasowe. W pewnym jego odcinku, który potocznie (i dość bezrefleksyjnie) nazywamy życiem, uzyskujemy jego świadomość. Apodyktycznie też przyjmujemy, iż ludzkie życie jest tożsame z istnieniem refleksyjnym, z życiem świadomym siebie. Stąd zarozumiałe Kartezjańskie cogito ergo sum, myślę, wiec jestem. Czyni ono myślenie – koniecznym warunkiem istnienia. Przy takim obostrzeniu, wszelkie formy ludzkiego nieświadomego czy półświadomego istnienia zostają zignorowane; poniżone, zdegradowane, Odnosi się to  do obydwu  skrajów i obrzeży życia sensu stricte; zarówno  okresu prenatalnego, czyli przed urodzeniem, przed „przyjściem na świat”. jak i tego, które stara się opisać Artur jako pogranicze życia i śmierci, przed  ostatecznym „zejściem ze świata”.

Tymczasem, jak to wynika z jego doświadczenia, akurat tutaj, na progu, miedzy „wyjściem” a „zejściem” dokonuje się najważniejsza bitwa. W obliczu zagrożenia  śmiercią -  próba, mocowanie się i walka pomiędzy samozniszczeniem
a
samozachowaniem.

Powstaje pytanie; Kto – z Kim? – dokonuje tej walki?
I co ma w niej do powiedzenia Cogito, skoro ze strzaskanego, poranionego ciała, uszła świadomość i przytomność? Najwidoczniej sprawa waha się i rozstrzyga na innej niż świadoma płaszczyźnie. To nie jedna myśl zmaga się z inną, ale dwie potężne, choć nieme, moce nacierają na siebie. Tanatos, wola samozniszczenia staje przeciwko Erosowi, woli samozachowania.

Decydującym więc o przeżyciu elementem staje się  Wola. Ona dochodzi do głosu, gdy wszystkie inne władze  zostają wyłączone: ciało bo bezwładne, rozum - bo sparaliżowany najwyższą trwogą i paniką. Poczucie ciemności  tym się też tłumaczy: że gaśnie „jasne światło” świadomości. Kartezjański lumen naturalne. Zniknięcie światła nie jest jednak tożsame ze zniknięciem życia. Ciemność oznacza tylko tyle, że istnienia nie rozświetla ani zmysł wzroku, ani „oczy duszy”. W takim stanie zostajemy wydani żywiołom, pierwotniejszym niż cokolwiek innego, ślepym, choć przez to nie mniej, lecz, na odwrót,  bardziej mocnym i bezwzględnym, chciałoby się rzec: zażartym żywiołom .

Wola zatem byłaby tym, co umiera (albo zamiera?)  na końcu. Wola samozniszczenia (Tanatos), albo Wola  samowskrzeszenia ( Eros).

Człowiek, osoba traci wówczas nawet poczucie tożsamości, tak, jakby nie było najważniejsze, czy wręcz niekonieczne do istnienia., które nie zawsze musi mieć charakter osobowy.

Czy to byłem ja? I czy jeszcze jestem ja? Kim byłem, odkąd ciemność wrosła we mnie? Gdy tak stanąłem, okruchem szkła przemieniony, ziemią i tatuażem z blizn – terminator. Kokonem nieistnienia, chmurą ducha zaledwie - wydać by się mogło - zdjęty, snem spowity. Owładnięty śpiączką. A jednak bardziej niż kiedykolwiek…( s. 14)

Tajemnicze są ostatnie trzy słowa; oto, gdy prawie nas nie ma, gdy zatem „mniej niż kiedykolwiek”, to zarazem „bardziej niż kiedykolwiek?” Niedokończone zdanie, nie zawiera czasownika.  Czyżby ów stan był aż tak osobliwy, niesamowity, że ludzki język nie znajduje dlań  adekwatnych  pojęć? Ale przecież przydarzył się on dostępnie Arturowi. Był mu dany do przeżycia, co więcej, jako zadanie „do wykonania”. Problem do natychmiastowego rozwiązania. Musiał  jednoznacznie i szybko wybrać, musiał się wysilić, by swój wybór: odejść czy wrócić? Poprzeć wytężoną walką. Mimo, iż „owładnięty śpiączką”.

Co też mogło  podpowiedzieć mu najtrudniejszą z decyzji: zawrócić w stronę  życia, czy zatracić się w śmierci?

 

AKT III, WOŁANIE SERCA. I POWRÓT KU SWIATŁU

W takiej ciemności, w „kokonie nieistnienia” spowijającym iskierkę istnienia, decydujące okazało się to, czy KTOŚ ZAWOŁA. Czy istnieje cokolwiek, albo ktokolwiek, kto bez nas obejść się nie może, nie chce, nie potrafi. Innymi słowy: czy mamy do kogoś - czegoś powrócić.

Wola życia sama w sobie, to ślepa siła, żeby zadziałała w tym czy innym kierunku, musi znaleźć punkt przyczepienia. Jest jak gwóźdź, który pożąda ściany. W dramatycznych, ale znanych, typowych sytuacjach powiada się: „życie zawisło na włosku”. Tutaj mamy do czynienia z czymś innym; życie „uleciało”, ale może jeszcze wrócić. Pod warunkiem, że ktoś zawoła, zakrzyknie: „wracaj?”.

Przedsmak takiej , ostatecznej sytuacji „być albo nie być” daje nam sonet Adama Mickiewicza. Poeta, pośród niekończącego się stepu, w nieograniczonej przestrzeni, która swoim ogromem rodzi dojmujące poczucie samotności – zewsząd otacza go pustka i cisza, „ucho natęża ciekawie”. Wpatruje się i wsłuchuje w piękną, ale obojętną pustkę stepu, z nadzieją, że „usłyszy głos z Litwy”. Który powie mu, że powinien udać się w kierunku, skąd niegdyś musiał odjechać, i gdzie na niego ciągle czekają.  Ale nie doczekuje się go.
Z rozpaczą zwraca się do jedynej żywej istoty, swego konia: - „Jedźmy, Nikt nie woła.”

Oto, co nas naprawdę zabija. Nie fizycznie bynajmniej – ciało zawsze jeszcze daje się poskładać, nareperować, reanimować. Umieranie rozpoczyna się od zamarcia duszy. Od najstraszliwszej odmiany samotności - samotności moralnej. Tej, jaka nie została zaoszczędzona nawet Synowi Bożemu, gdy w przedostatniej sekundzie wołał na krzyżu
w puste niebo; „Panie, Panie, czemuś mnie opuścił?”.

Samotność moralna staje się też testem dla „ja”. Wydaje się, że to ono właśnie jest  naszym największym skarbem. Owa – jak pisze W. Szymborska – „liczba najbardziej pojedyncza”. W chwili grozy, na pograniczu życia i śmierci, okazuje się wszakże, że nie chodzi o samo życie, lecz o to, czy jest dla kogo żyć…

Potwierdza to piękną prawdę, że „największą ludzką potrzebą jest… potrzeba bycia potrzebnym”. Czyli bycia niezbędnym, niezastąpionym, niezbywalnym dla Drugiego, dla Innego. To on jest też w stanie wyrwać mnie z „kokonu nieistnienia”, zawrócić zza Bramy między życiem a śmiercią. Najdobitniejszym objawem tego rodzaju meta-potrzeby jest pragnienie miłości. Miłość jest tak głęboko wnikniętą w Życie, że wydaje się być jego kwintesencją. Można wręcz „umierać z miłości”, ale również – usychać z jej braku. Orfeusz  po śmierci ukochanej, Eurydyki, poszedł po nią do samego Hadesu, wierząc, iż zdoła ją wyrwać ze „szponów śmierci”.

Ten mit ma swoje korzenie w ludzkim doświadczeniu. Odezwał się też w losie Artura, który – wpadłszy w owe „szpony”, usłyszał przyzywające go głosiki synków, Mateuszka i Kamilka. I nieważne, czy dotarły doń przez zwyczajny zmysł słuchu ( co w szpitalu było niemożliwe), czy przez Jaspersowski „słuch transcendentalny”. Najważniejsze, że… został zawołany.

Głosy dzieci, ocalonych w katastrofie, stały się owym „gwoździem”, na którym zakotwiczyła się jego Wola Życia. Wszystko, co potem uczynił, aby się z powrotem „poskładać”, „zespolić w całość”, było już tylko prostą tego konsekwencją. Wołają mnie moi ukochani, więc wstaję z martwych i wracam do nich.

Zacząłem szukać dla siebie antidotum.

Uważniej wsłuchiwać się we własny organizm.. Przypominać sobie te ćwiczenia, które stosowałem jeszcze jako dobrze się zapowiadający sportowiec, a teraz wierzyłem, ze pomogą mi wrócić do życia.

Mimo wielości urazów zaczynałem traktować siebie jako całość wymagającą rehabilitacji totalnej. Skompensowaną ranę. ( s. 74)

*

Właściwie tu można by było zakończyć opowieść o „śmierci i zmartwychwstaniu Artura Kocięckiego”.. oczywiście, można i warto wczytywać się w jego urywaną i metaforyczną narrację, doszukując się niezwykłych szczegółów. Ale one mogą jedynie ubarwić i wzbogacić  detalami sam główny Model. Trzyaktowy dramat umierania i przywracania się do życia.

Tryptyk

- Roztrzaskania

- Spadania w ciemność

- Powracania ku światłu na głos ukochanych

         Z  tego tryptyku wynika kilka doniosłych wniosków;

1. Smierci nie ma; są tylko  rozmaite fazy i stadia istnienia.

2. Między tzw. życiem a tzw. śmiercią rozciąga się rozległa sfera pośrednia, „pole niczyje”, Kiedy w nie wstąpimy, albo zostaniemy wrzuceni, następny akt zależy od naszej woli.

3. To, czy owa Wola uaktywni się w kierunku samozniszczenia, czy też – w kierunku samozachowania zależy od tego, czy kochamy i jesteśmy kochani na tyle, aby chcieć – musieć chcieć! – powrócić ku życiu, w stronę światła z  ciemności.

Pointą Dramatu Artura byłoby więc stwierdzenie: Głosem życia jest głos Serca.

          Nie przecząc, że po najdłuższym  nawet ziemskim pobycie, „syci lat”  umieramy już nieodwracalnie, dalej można utrzymywać, iż śmierć nie istnieje. Istnieje wyłącznie Istnienie. Może ono przybierać postać życia ziemskiego, ze wszystkimi jego znanymi akcesoriami, ale również – życia wiecznego. Dla osób wierzących to oczywiste -  życie w Bogu, po powrocie do domu Ojca. Ten moment powrotu również sami wybieramy, kiedy głos Boga przyzywa nas silniej, niż głosy Ziemi.

Jednakże przygoda Artura Kocięckiego, która rozegrała się w zasadzie jako dramat doczesności, daje pole do refleksji nad życiem „pośmiertnym” dostępnym każdemu, niezależnie od tego, czy jest czy nie jest wierzącym. Albowiem jej bohater nie podkreśla - a nawet nie wspomina - czy przed „roztrzaskaniem”; był człowiekiem religijnym.

Spisując swoją relację, po powrocie z „czeluści” wspomina pod koniec, dość dyskretnie i nie kładąc na to nacisku, o OBECNOŚCI.

Wchłonęła mnie ta czeluść, jakbym otarł się ramieniem o samego BOGA. Modliłem się, pragnąc uwierzyć w BLASK JEGO OCZU w głębinach rozdartego nieba,  Zbiegałem, skacząc przez otchłanie, a nogi niczym karabin maszynowy  stepowały o śliskie skały (widziałem to niegdyś na obrazkach z biegającą po skalach kozicą).. Do bazy wróciłem o wiele wcześniej, niż mogłem się tego spodziewać. ( s. 78)

Na końcu tunelu dojrzałem znak. Światło jak błysk reflektorów wdarło się strumieniem. Drgnąłem jak pęknięte ziarno. Doznałem przebudzenia. Schowałem do plecaka cały bagaż przeszłości i ruszyłem w dalszą drogę.

- BOŻE! – pomyślałem.

- Jak ja kocham ten JOB - Życie” ( s. 83)

Dodać by więc można do tej historii jeszcze dwa narzucające się z niej morały:

4. Że „śmierć za życia” zdarza się po to, aby zrozumieć, że Życie jest godne Miłości.

5. Że nawet gdy ja nie wierzę w Boga, On wierzy we mnie, Blask Jego Oczu przeznaczony jest w równym stopniu dla każdego, kogo Życiem – i Miłością – obdarzył.

Czasem uznaje za stosowne pouczyć o tym swoich wybrańców niejako osobiście.

Być może w tym celu, aby innym, podobnym sobie niepewnym i niedowierzającym przekazywali z autopsji prawdę o tym, że śmierć nie istnieje. Aby, jak Artur Kocięcki układali i ogłaszali drukiem „Traktaty o nie umieraniu”.

 

* Artur Kocięcki, Przebudzenia, Wydawnictwo Drukarnia bestprint. s.c. Lublin 2008

 

 

21.10.2010

 


powrót